piątek, 16 marca 2012

Gazeta nie gazeta.

Dawno się na nic nie zdenerwowałem.
Dzisiaj pod lupę biorę kolorowe, polskie czasopisma plotkarskie. Chryste panie, kocham je przeglądać, bo ciężko nazwać to "czytaniem". Skupię się na trzech. Dwie z nich nie mają polskiego tytułu, więc można by spodziewać się "zachodnich wpływów" na ramówkę. Niestety...
Pierwsza gazeta. Z okładki wrzeszczy do mnie wielkie zdjęcie Piotra Adamczyka i jakiejś kobiety z zezem. Znaczy... może ona i zeza nie ma, ale tak wygląda na tym zdjęciu.Obok Adamczyka i - jak twierdzi pierwsza strona - sekretów młodej żony, Kasia Skrzynecka w duecie z detektywem Rutkowskim. Swoją drogą, niezłe połączenie.
Zbieram się w sobie i otwieram gazetę.
"Pierwsza strona: Jennifer Lopez straciła głowę!"
Zbaraniałem, i do krótkiego dopisku przy wielkim zdjęciem prawie się przykleiłem. Chryste, co, Lopez nie żyje?! Urwało jej głowę?! Nie. Jakiś ułomny pismak, sugerując jej śmierć, pisze o jej ostatnich walentynkach i nowe miłości do młodszego o osiemnaście lat tancerza.
"On cały czas robił jej zdjęcia. Szum fal i zachodzące słońce nastrajały ich do miłosnych uniesień." - tak pisze autor artykułu. Obok zdjęcia podpis informujący o tym, że fotografia została wykonana przez paparazziego z Media/Bulls. Ta agencja nie jest polska. Więc skąd na litość boską autor tego artykułu wie co się tam działo? Był tam? Chodził za nimi? Chował się w krzakach z aparatem? Nie. To wszystko wyssane z kciuka plotki lub przeredagowany artykuł z jakichś amerykańskich gazet, które są w stanie wysłać dziennikarza na Barbados czy Tahiti albo w inne egzotyczne miejsca. Bo nie oszukujmy się, żadna z polskich plotkarskich gazet nie jest na tyle bogata.
Przekartkowałem już pół gazety, nie natykając się na nic, co byłoby w stanie mnie zainteresować. Absolutnie nic. Nawet wielki artykuł o Rutkowskim, zatytułowany "Teraz będę wierny jak pies". Odepchnęło mnie wielkie zdjęcie detektywa w samych spodniach i goździkami w ręku.
Do końca gazety nie było kompletnie nic ciekawego. Żadnego nazwiska, które coś by mi mówiło. Po co pisać o ludziach, których nikt nie zna? Marnotrawstwo czasu i papieru.
Inna gazeta, kiepski papier, kiepska jakość druku. Zapowiada się emocjonująco. Otwieram gazetę i bingo! Pierwsze trafienie. Kim do cholery jest Weronika Książkiewicz, czemu ktoś o niej napisał dwie wielkie strony i czemu niby powinienem ją znać? I zwracam się do autorki artykułu, Aleksandry Wejna. Pani Aleksandro, skąd te informacje? Przytacza pani słowa Krzysztofa Latka. On wie że cytuje go pani w swoim artykule? I jeszcze ten tytuł! "Za co ona się mści?" zwiastuje co najmniej krwawą rzeź. Nic z tych rzeczy.
Stronę dalej omówienie seriali telewizyjnych, których swoją drogą też nie znam. No dobrze, może z wyjątkiem "M jak Miłość", które poznałem w zasadzie za sprawą zmarłej Hanki Mostowiak.
Artykuł "Sława? Przy okazji" Martyny Rokity. I tytuł, i nazwisko autorki mnie zainteresowało. Kiedy jednak przeczytałem, że traktuje o kobiecie, nazywającej się Anna Czartoryska, gazeta przefrunęła przez pokój. Kto to, do cholery, jest?!
Idąc dalej, natrafiam na milion stron krzyżówek, w których można wygrać... akwarium z wyposażeniem. Na litość wszystkich mrówek świata, kto chciałby wygrywać akwarium?! W krzyżówce!
Kolejne nic nie mówiące mi nazwiska. Natalia Lesz i zdjęcia w górach. Marta Grycan, zawinięta w czerwoną sukienkę, która namiętnie kojarzyła mi się z zasłoną okienną. Katarzyna Frank-Niemczycka. Kto to? Sebastian Cybulski. Jakub Gierszał. Leszek Stanek, Krystian Wieczorek, Antoni Pawlicki. Co to są za gwiazdy, skoro nawet o nich nie słyszałem. A pracuję w gazecie, na litość boską, to powinienem chociaż słyszeć o nich cokolwiek! Ale nie. Ten szmatławiec usilnie próbuje wmówić mi że to gwiazdy.
Maja Bohosiewicz "nie chce zaprzeczać". Najpierw mi powiedz, kim jesteś, a potem zaprzeczaj.
Joanna Horodyńska. To nazwisko coś mi mówi, ale nie mam zielonego pojęcia czym ta kobieta się zajmuje.
Aleksandra Kisio... Nazwisko mnie rozbroiło, a zdjęcie jeszcze bardziej. Obwieszona dziwnie podejrzanymi frędzlami i w wielkim, cytrynowym płaszczu. Mniam.

Kupiłem te gazety tylko na potrzeby zdenerwowania się. Wszystkie powędrowały już do kosza. I tam jest ich miejsce. Wiem że nikt mi nie każe kupować takich wydawnictw. Ale jeśli już je kupiłem, zapłaciłem za nie, mam prawo je skrytykować. I właśnie to robię.
Życzę wszystkim miłego weekendu.

środa, 7 marca 2012

Mix.

    Ponieważ jakoś nie do końca jestem w stanie wymyślić jednego porządnego tematu na to żeby się bulwersować, zrobię zlepkę kilku rzeczy która mnie ostatnio wkurzyła. Cóż, to, w większości beznadziejne i bezużyteczne, społeczeństwo nie postarało się tym razem i nie dostarczyło mi tematów na wylewanie mojej irytacji tutaj. Smutne, ale prawdziwe.




    Kasia dzisiaj poskarżyła mi się na ulotki. Cóż. To taki spam w formie tradycyjnej. Zagłębiłem się w odmęty Internetu i nie znalazłem żadnych konkretnych wyników badań ani sondaży na temat skuteczności tej formy dostarczania rozpałki do naszych pieców. Ciężko jest opracować jakieś wyniki odnośnie tego, ile osób tak naprawdę czyta ulotki lub za ich pośrednictwem zaczyna korzystać z jakiejś usługi. Ja powiem jak to wygląda z mojej perspektywy.
Nie jestem tego w stu procentach pewny, ale wydaje mi się że nigdy w życiu nie skorzystałem z tego, co reklamowała ulotka. Kiedy znajduję taki śmieć w skrzynce pocztowej, od razu wyrzucam to do śmietnika. Albo wrzucam do kosza w piwnicy, który pełny jest podobnego syfu. Tak jak już wspominałem wcześniej, darmowa rozpałka. Pali się aż miło.
Trochę inaczej jest w wypadku ulotek, które jakieś dzieciaki wciskają nam na ulicy. Ja to doskonale rozumiem - chcą zarobić parę złotych, nie wiem na co teraz dzieci zbierają pieniądze, pewnie na piwo i papierosy. No, nie ważne. W każdym razie, takich sytuacji miałem mnóstwo. Najwięcej w Gdańsku przy wyjściu z Dworca Głównego. Za każdym razem kiedy tylko wyjdę z podziemnego przejścia, rzuca się na mnie cała armia ludzi roznoszących ulotki. I nie tylko na mnie, na każdego w zasadzie. Biorę te ulotki, bo szanuję ich pracę. Ale nie przejdę więcej niż dwadzieścia metrów z tą makulaturą w ręku. Akurat dwadzieścia metrów dalej jest śmietnik. I te wszystkie papiery tam lądują. Kolporterzy ulotek powinni cieszyć się że płacą im od godziny, a nie od skuteczności tych śmietków, które namiętnie nam wciskają.
Inna sprawa - sposób, w jaki te ulotki próbują nam wmusić. Niektórzy po prostu wystawiają rękę, nawet na nas nie patrząc. Chamy. Inni łażą za nami dopóki, dopóty nie weźmiemy tych cholernych świstków. Chamy. Jeszcze inni wręcz wciskają nam je do ręki, często zastępując nam drogę i wyraźnie zmuszając nas do przyjęcia ulotki. Chamy.
I tak źle, i tak nie dobrze. Jeśli ode mnie by to zależało, wydałbym pozwolenie na swobodny dostęp do broni i wystrzelanie wszystkich ludzi roznoszących ulotki.
Kolejna sprawa, która ostatnio zadziałała mi na nerwy. Idę sobie przez rynek miasta, kiedy podchodzi do mnie jakiś facet z puszką i domorobnym identyfikatorem i podtykając mi pod nos jakiś papier, prosi o parę złotych na chore dziecko. Przepraszam pana bardzo. Ale jaką mam pewność że te pieniądze trafią do jakiegokolwiek dziecka? Jaką mam pewność, że zaraz nie pójdziesz do sklepu i nie kupisz wódki? Kto da mi gwarancję że te kilka groszy, które ewentualnie wrzucę do puszki naprawdę zostaną wykorzystane, by komuś pomóc? Znaczy, no owszem, pomogą tobie, ty wstrętny darmozjadzie. Zamiast wziąć się do porządnej pracy, chodzisz pół dnia po mieście i dosłownie żebrzesz o pieniądze, których i tak nie dostaniesz, bo nasze społeczeństwo aż tak głupie chyba nie jest. Ale co do tego to nie mam pewności...
Dobrze byłoby gdyby taki dręczyciel zapytał raz i dał mi spokój. Ale ile razy przechodziłem w tym miejscu, za każdym razem podchodził do mnie i pytał o to samo. Zaraz zaraz. Czy ja się jakoś transformuję? Ewoluuję? Zmieniam wygląd? Nie. W takim razie, na litość krzaka porzeczki, odczep się ode mnie ty natręcie i daj mi iść dalej. I przestań zawracać mi głowę problemami dziecka, które pewnie nawet nie istnieje.



Co jeszcze mnie wkurzyło przez ostatni tydzień? O wiem. Polskie Koleje Państwowe. Hmmm, temat na czasie, prawda? Wszyscy teraz trąbią o tej katastrofie kolejowej, której szczerze mówiąc już serdecznie dość. Okej. Zginęli ludzie, Polacy. Należy im się szacunek i pamięć. Ale Chryste jedyny, ile można? Polacy mają jakąś taką skłonność do żałoby. Wolą rozpaczać i się smucić niż cieszyć się z czegokolwiek.
Wracałem sobie z Torunia. Przez Bydgoszcz. Pociąg do Bydgoszczy był zimny jak lodówka. Przynajmniej mi było zimno. I nie było w nim miejsca, wobec całą trasę Toruń - Bydgoszcz przesiedziałem w przewiewnym przedziale dla rowerów, gnieżdżąc się na jakiejś imitacji siedzenia wystającej ze ściany wagonu. Z kolei pociąg Bydgoszcz - Chojnice miał temperaturę wyższą niż Słońce. Okna oczywiście nie da się otworzyć, bo siedzenie za mną siedziało jakieś dziecko, którego na szczęście nie słyszałem, bo zagłuszałem się muzyką w słuchawkach.
No. Przeczytałem całość i jest straszliwie nieskładna. Ale mniejsza o to, nie mam głowy jakoś ostatnio do pisania tutaj, moja wena twórcza skupia się na bardziej literackich formach.

sobota, 3 marca 2012

Sklepy z szaleństwem.




Wczorajsze popołudnie spędziłem pracowicie. Najpierw poranne zebranie w redakcji, potem wywiad, znowu w redakcji, jakaś kawa w nędznym barze na środku miasta. Zaczyna mi się podobać takie życie. No, w każdym razie pomiędzy spotkaniami i redakcją kilka razy odwiedzałem sklepy. A to papierosy, a to zapałki, bo zapalniczki namiętnie gubię, a to woda mineralna, a to jakiś dopalacz w stylu Powerade czy czymś tam w ten deseń. W większości wypadków są to zwykłe, prywatne sklepiki, nie żadne sieciówki. Moim ulubionym, i to nie w tym pozytywnym sensie, stał się mały, narożny sklepik w centrum.



 Wchodzę, a właściwie wbiegam do środka, proszę o papierosy. Davidoff, czerwone.
- Dzień dobry, poproszę czerwone dawidofy.
I teraz najlepsza część przedstawienia. Kobieta, która stała za ladą moim zdaniem pamięta jeszcze czasy Powstania Listopadowego. Czerwone, zniszczone włosy idealnie zlewały się z twarzą, która wiecznie ma taki sam kolor. Kobieta jest wielkości Boliwii, więc pokrywał ją fartuch w podobnym rozmiarze. Biust tej kobiety zdawał się mieć własny kod pocztowy. Szła, kiwając się we wszystkie strony.
Twarz sprzedawczyni przybrała wyraz wybitnie zabawny, kiedy przetwarzała to co do niej powiedziałem. Minęły dwie minuty, kobieta zaczęła się obracać i spojrzała na wielką szafkę z papierosami. Moje ustawione były na najwyższej półce, a ponieważ pani za ladą była wzrostu siedzącego psa, musiała udać się na zaplecze po stołek. Zajęło jej to dwie lub trzy minuty. Ile czasu można nieść stołek z zaplecza, które było zaraz obok szafki z papierosami!? Cóż. Na moje szczęście, zaplecze nie posiadało drzwi więc udało mi się zauważyć, że zanim kobieta wzięła ten stołek, usiadła na nim, napiła się kawy, sprawdziła telefon, podniosła się z prędkością ślimaka z nadwagą, złapała stołek i poczłapała do szafki z papierosami.
Zaczynałem tupać w miejscu i mlaskać zniecierpliwiony, bo zaraz miałem być znowu w redakcji.
W języku polskim, ani żadnym innym języku świata nie ma określenia na to, jak komicznie prezentowała się ta kobieta próbująca wejść na taboret. Jeśli byłbym troszkę gorzej wychowany, zacząłbym się śmiać, położył na podłodze i umarł tam ze śmiechu. Ale ponieważ wydaje mi się że otrzymałem dobre wychowanie, zacisnąłem zęby i tylko próbowałem się tam nie udusić. Udało jej się zdjąć moje papierosy, po czym z niewyobrażalnie głośnym łupnięciem zeskoczyła ze stołka. Teraz kolejny problem, kasa fiskalna. Ponieważ ostatnio ceny papierosów zmieniają się średnio raz na miesiąc, w kasie sklepowej pewnie nie została cena zmieniona. Mówię szczerze - ta kobieta pięć razy próbowała zeskanować kod na paczce, mimo że kasa piszczała jak szalona oznajmiając błąd skanowania. Obejrzała paczkę z dziesięć razy, po czym w końcu wpisała kod ręcznie. Wyskoczyła cena dwanaście siedemdziesiąt, położyłem jej odliczone pieniądze po czym pół wieku czekałem na paragon. Nie wiem po co mi on, ale przeważnie je zabieram. Takie małe zboczenie. Wychodząc ze sklepu byłem już prawie spóźniony. Drogę do redakcji pokonałem w tempie japońskiego pociągu. Albo i szybciej. Na szczęście zdążyłem.
Inna sprawa. Ostatnio byłem w miejskiej bibliotece poszukując książki Nekroskop. Tu było jeszcze zabawniej. Bibliotekarka przewaliła wszystkie książki w bibliotece. Kilka tysięcy książek. Zajęło jej to jakieś dwadzieścia minut, przez które zdążyłem wykonać dwa telefony, napisać setkę sms-ów, umrzeć, po trzech dniach zmartwychwstać, znowu zadzwonić i jeszcze zrobić szalik na drutach.
A o ile szybciej byłoby, dyby kobieta sprawdziła bazę danych w komputerze? Na litość faraona...
Denerwuje mnie taki brak niekompetencji lub usilne spowalnianie wszystkiego. Kiedy pracowałem na torze kartingowym, robiłem wszystko żeby klienci byli obsługiwani jak najszybciej i w jak najmilszej atmosferze, mimo że pot często lał się mi po plecach a stopy odpadały. A te wielkie matrony w sklepach? Im dłużej tym lepiej? Bo tak to odbieram...    








Poniżej filmik, który z największą przyjemnością zrobiłem dla Kasi.
Przy okazji, lovelovepersilowe.
Piosenka mistrz.